Było tak pięknie.
Co miesiąc przychodziła fakturka za mieszkanie, opłacałem. Zmywarkę szlag trafił, zadzwoniłem do właścicielki i powiedziałem "nie działa, proszę naprawić albo za mnie myć gary". Zalało pomieszczenie gospodarcze od rozwalonego brodzika pod prysznicem i wymagał remontu? Jaka szkoda, serce mi wprost pękło z przejęcia. Zadzwoniłem do właścicielki i powiedziałem: "się popsuło, proszę naprawić albo codziennie myć mnie wilgotną gąbeczką, kolistymi ruchami, choć w pewnym miejscu będę preferował ruchy posuwisto-zwrotne". To jest życie jak w Madrycie!
Jednakże, czarne chmury zawisły nad moim sielankowym życiem. Do pewnego czasu cała rodzina pytała podczas każdego spotkania "kiedy będzie żona?". Jak przekroczyłem trzydziestkę, przestali pytać (podejrzewam, że dali sobie już spokój :) ). Zaczęły się jednak inne pytania: "kiedy kupisz sobie coś swojego?".
Broniłem lokalowej niepodległości jak mohery krzyża przed Belvederem, niestety z identycznym skutkiem: poległem.
Zawsze chciałem mieć wielki dom, z radosną gromadką pryszczatych bachorów, własnym traktorkiem do koszenia trawy, dwoma hektarami łąki i watahą psów.
Częściowo plan zrealizowałem. Pryszcze od czasu do czasu wyskakują mi na ryju, pies, jak krowa, wyżera trawę z ogródka. Zostało właściwie kupić ten jebany traktor, wybudować dom i spłodzić bachory. Kiedyś to się uda, ale podejrzewam, że zanim chatę wybuduję, to będę strzelać ślepakami.
Dlatego też odstawiłem ambicje na bok. Postanowiłem, że jestem już wystarczająco stary, by nabyć metodą kupna, małe, ciasne, klitkowate mieszkanko, nieopodal Jedynego Słusznego Miasta, z salonem i sypialnią, z rynku pierwotnego.
Tak zaczęła się przygoda z poszukiwaniem dewelopera...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.